wtorek, 23 września 2025

Historia Marii, Władysława i Ewy

     Wersja poprawiana... .






Fot. Lidia Foryciarz


Ranek był rześki. Maria leżała na wzgórzu wśród wysokich traw, wdychając zapach wilgotnej ziemi. Delikatne źdźbła otulały jej ciało jak zielone morze. Nad głową przesuwały się chmury, układając w fantastyczne kształty, jakby niebo chciało ją pocieszyć swoją dziecięcą wyobraźnią. Poniżej, na równinie, rozkwitały polne kwiaty – czerwone, błękitne, żółte – tak piękne, że krajobraz przypominał rajski ogród.

Maria chłonęła ten widok, próbując uciszyć rozdygotane serce. Myśli krążyły jak oszalałe ptaki, nie pozwalając jej zaznać spokoju. Wbiła palce w ziemię, jakby pragnęła zakorzenić się w niej na zawsze. Lecz nagle, w desperackim odruchu, poderwała się z miękkiej trawy i pobiegła w dół zbocza. Jej długie, złote włosy połyskiwały w słońcu, a ruchy przypominały taniec.

Kiedy dotarła między kolorowe kwiaty, rzeczywiście wyglądała jakby tańczyła. A jednak w nogach czuła drżenie, w całym ciele – ból, a w głowie pulsowanie, które niemal rozsadziło czaszkę. Kurz z drogi drażnił oczy, łzy spłynęły po policzkach. W oddali ujrzała sylwetki niemieckich samochodów stojących na podwórzu. Lęk, który towarzyszył jej od miesięcy, w jednej chwili przemienił się w czyste przerażenie.

Przed domem zobaczyła swoją rodzinę ustawioną w szeregu pod pobielaną ścianą. Milcząc, stanęła obok nich, unosząc ręce ku górze. Pomyślała o swoim wojennym życiu wiejskiej dziewczyny – i ku własnemu zdumieniu nagle przestała się bać. Myśli odpłynęły, serce znieruchomiało. Zapanowała cisza. Tylko metaliczny zgrzyt odbezpieczanej broni przeciął powietrze złowrogim tonem.

Strzały nie padły. Nastąpiła najdłuższa cisza w krótkim życiu Marii. Potem wszyscy usłyszeli rozmowę, którą zrozumiał zdumiony Franciszek:

– Franz, wenn wir sie erschießen, wird es nie wieder solche Pierogi mit Fleisch geben.
(Franz, jeśli ich rozstrzelamy, nigdy już nie zjem takich pierogów z mięsem).
– Stimmt. Ein Himmel im Mund.
(Prawda. Niebo w gębie).
– Und erinnerst du dich an den roten Borschtsch mit Uszka?
(A pamiętasz czerwony barszcz z uszkami?)
– Wie könnte ich nicht? Zum Niederknien gut.
(Jakżeby nie! Palce lizać).

Niemcy podeszli do stojącego na brzegu Franciszka – ojca Marii. Silnymi ciosami kolb zmasakrowali mu twarz i połamali nogi. Kobiety, zamiast krzyczeć, pobiegły do kuchni, by wyrabiać ciasto i gotować pierogi. To był ich odruch życia.

Przez długie miesiące Franciszek leżał w milczeniu, znosząc cierpienie z godnością, jakby rany odniósł na polu chwały. Wieś Marii pozostała samotną wyspą pośród morza płonących domostw na Kielecczyźnie.

Od tamtego dnia dziewczyna zrozumiała, że walka o życie może przybierać różne formy. Czasem nie prowadzi się jej w lesie z karabinem w dłoni. Czasem narzędziami oporu stają się garnki, rondle i ogień, w którym – zamiast śmierci – rodzi się chleb i przetrwanie.

Wieczór tamtego dnia zapadł gwałtownie, jakby ktoś jednym ruchem nakrył świat ciężkim, brudnym kocem. Maria siedziała na niskim stołku obok łóżka ojca. Franciszek – niegdyś silny gospodarz, którego krok rozbrzmiewał echem po podwórzu – teraz leżał bez ruchu, zmasakrowany, obcy samemu sobie. Twarz miał obrzękłą, sino-fioletową, nogi sztywno owinięte deskami. Oddychał płytko, lecz w jego oczach wciąż tliła się iskra uporu, której nic nie mogło zgasić.

Maria delikatnie przykładała lnianą chustę do jego rozpalonego czoła. Każdy ruch wykonywała powoli, cicho, jakby bała się, że zbyt gwałtowny gest przywoła z powrotem niemieckie sylwetki. W kuchni rozlegało się rytmiczne uderzanie dłoni o stolnicę, stukot garnków, szept sąsiadek pomagających matce. Ten zwyczajny dźwięk nabrał teraz innego znaczenia: przypominał kroki żołnierzy, ale niósł ze sobą życie, nie śmierć.

Noc była ciężka i bezgwiezdna. W powietrzu unosił się dym z odległych pożarów, mieszając się z zapachem gotowanego mięsa i cebuli. Maria siedziała nieruchomo, jakby bała się poruszyć, by nie naruszyć kruchej granicy między życiem a śmiercią, która mogła runąć w każdej chwili.

Wojna skończyła się nagle, jakby ktoś zdjął z ramion świata niewidzialny ciężar. Życie na Kielecczyźnie nigdy już nie było takie samo – wieś, która ocalała dzięki pierogom i barszczowi, stała się samotną wyspą pośród morza pogorzelisk. Wspomnienie ojca leżącego z połamanymi nogami, spojrzenie matek ugniatających ciasto w rytmie strachu – wszystko to odcisnęło się w Marii głębiej niż jakakolwiek blizna.

Po kilku latach odbudowywania codzienności Maria poczuła, że musi odważyć się i opuścić rodzinną wioskę. Z cichego, wioskowego życia chciała przejść ku czemuś nowemu – ku głośnym ulicom, wielkomiejskiemu zgiełkowi, którego tak się bała, a który jednocześnie ją przyciągał.

Dlatego, gdy nadarzyła się okazja, by pojechać do brata Mietka, który po wojnie osiadł w Trójmieście, nie wahała się długo. Droga pociągiem na północ była dla niej niczym podróż w nieznane. Krajobraz zmieniał się za oknem: znajome pagórki ustępowały szerokim równinom, aż wreszcie pojawił się wiatr od morza, pachnący solą i czymś obcym, niespotykanym. Gdy po raz pierwszy zobaczyła fale Bałtyku, poczuła, że naprawdę zostawiła za sobą dawny świat.

Nad Bałtykiem wszystko było inne. Zamiast zapachu spalenizny i wilgotnej ziemi – sól, wiatr i rozgrzany piasek. Zamiast ciszy przerywanej tylko szczekaniem psów – gwar portowych ulic i śpiew mew. Miasto tętniło młodością, jakby ludzie chcieli w kilka lat nadrobić całą utraconą radość.

A jednak Maria pozostawała w tym świecie obca. Nie potrafiła się odnaleźć w tłumie roześmianych dziewcząt w kolorowych sukienkach. Wieczorami, gdy inni bawili się przy muzyce, ona siedziała w oknie, wpatrzona w morze. I tylko szum fal koił jej nerwy – w ich nieustannym ruchu znajdowała coś bliskiego, coś, co przypominało rytm życia, którego tak się kurczowo trzymała.

Dużą przyjemność sprawiały jej samotne spacery po pustej, dzikiej plaży, z dala od miejskiego zgiełku. Tam, gdzie piasek był jeszcze chłodny po nocy, a wiatr od morza smagał i rozwiewał jej długie włosy, Maria czuła, że naprawdę oddycha. Kroki zostawiane na wilgotnym brzegu znikały szybko, zmywane przez fale, i ten widok uspokajał ją jak nic innego. Jakby także jej własne, ciężkie wspomnienia mogły rozpłynąć się w wodzie i odpłynąć w głąb morza.

Choć miała w sobie naturalne piękno – jasne włosy, smukłą sylwetkę, delikatne ruchy – nie wierzyła w swoją kobiecość. W lustrze widziała raczej wychudzoną dziewczynę o zbyt wielkich oczach niż młodą kobietę zdolną do miłości. Dlatego, gdy na plaży dostrzegała przystojnego mężczyznę, serce biło jej z lęku. Bała się, że on także zobaczy w niej tylko przestraszoną, prostą wiejską dziewczynę od gęsi i krów. Kiedy próbował się do niej zbliżyć – uciekała.

* * *

Po wojnie Władysław, wciąż ścigany echem frontowych koszmarów, również odnalazł spokój nad Bałtykiem. W roztańczonym Trójmieście jego uroda szybko zdobyła serca wielu dziewcząt. Po okresie radosnych uniesień i nieustannej adoracji zapragnął jednak ciszy i wytchnienia. Coraz częściej wymykał się na dziką plażę, gdzie wiosenny wiatr niósł zapach rozgrzanego piasku i pierwszych kwiatów wyrastających w nadmorskich wydmach. W samotności marzył o tej jednej, która na zawsze zagości w jego sercu.

Pewnego dnia spostrzegł, że nie jest tam sam. W oddali, w promieniach słońca odbijających się od drobnych fal, ujrzał sylwetkę dziewczyny niczym z bajki. Wiatr smagał jej długie, jasne włosy, a suknia, lekka jak u baletnicy, wiła się wokół smukłych nóg, podkreślając krągłe kształty i talię wąską jak osa. W tle majowe niebo przecinały mewy, a pośród szumu morza dało się słyszeć trzepot skrzydeł wracających z dalekiej zimy ptaków. W myślach od razu przyrównał ją do Wenus – i tak właśnie ją nazwał.

Na co dzień Władysław pracował w drukarni jako zecer. Mozolnie składał literki, z których powstało kilka tomów „Chłopów” Reymonta. Miał grono wiernych przyjaciół poznanych w czasie powojennej tułaczki. Jednym z nich był Mietek, który zdążył już się ożenić i doczekać dwojga dzieci – syna i córki. Władysław nie ukrywał, że marzy o podobnym życiu, bo po wojnie stracił kontakt z rodziną.

Tęsknił za bliskością drugiego człowieka i pragnął własnego ogniska domowego. Szczególnie cieszyły go niedzielne obiady u Mietka. Przez cały tydzień czekał na ten moment – nie tylko ze względu na smakowity rosół, lecz przede wszystkim na ciepło domowej atmosfery. Po obiedzie baraszkując z dziećmi w ogrodzie, pośród krzewów obsypanych białym kwieciem i młodych tulipanów wychylających się ku słońcu, śmiał się wraz z nimi do utraty tchu. Niedziela kończyła się wśród radosnych krzyków i świergotu wróbli chowających się w gęstwinie bzu, gdy mali towarzysze nie chcieli wypuścić ukochanego „wujka Władka” do domu.

Od pewnego czasu Władek zwierzał się przyjacielowi: — Odnalazłem dziewczynę na plaży… Mietek, jaka ona jest piękna, jak Wenus! Ale kiedy chcę do niej podejść, ucieka. Co mam zrobić?

Mietek roześmiał się serdecznie. — Masz powodzenie u tylu kobiet, a z tą jedną nie możesz sobie poradzić?

Władek spoważniał. Postanowił dopiąć swego — tym bardziej, że jego męskie ego zostało nadszarpnięte. Niestety, dwukrotne próby „złowienia” Wenus zakończyły się niepowodzeniem. Po ostatniej z nich dziewczyna przestała pojawiać się na plaży.

Nadeszła kolejna obiadowa niedziela — ciepła i pachnąca wiosną. Za oknem nad ogrodem unosiły się obłoczki białego kwiecia, a młode liście na drzewach mieniły się w słońcu świeżą zielenią. Ta pora roku niosła lekkość, lecz Władek w sobie czuł ciężar niedosytu.

Przy stole siedziała młoda dziewczyna, sztywna i blada, o oczach tak wystraszonych, że i on sam poczuł dziwny niepokój. Było mu nieswojo, a jednocześnie żal tej nieznajomej. Nie była tak urodziwa jak te, które go adorowały, lecz obudziła w nim ciepłe, opiekuńcze uczucia.

Władku, poznaj moją siostrę Marysię. Przyjechała z mojej rodzinnej wioski — powiedział Mietek, kiedy wszyscy zajęli miejsca.

Władysław skinął głową, starając się ukryć zaskoczenie. Marysia spuściła wzrok, jakby chciała stopić się z krzesłem. Nerwowo ściskała serwetkę w drobnych dłoniach. W jej ruchach było coś znajomego, choć nie potrafił tego nazwać.

Zapach rosołu mieszał się z aromatem świeżych ziół, które wiosenny wiatr przynosił przez uchylone okno. Dzieci biegały między stołem a kuchnią, a zza szyb dolatywał świergot wróbli przesiadujących w gałęziach młodej jabłoni. Rozmowa toczyła się wartko, jednak Władek czuł, jak jego myśli uparcie wracają do delikatnego profilu dziewczyny naprzeciwko. Coś w sposobie, w jaki odgarniała z twarzy kosmyk włosów, budziło w nim niepokój i… dziwną, niespodziewaną nadzieję.

Podszedł do niej w szarmanckim geście, ujął jej dłoń i musnął ją ustami. Marysia lekko uniosła się z krzesła, jakby chciała odwzajemnić powitanie, lecz nagle jej twarz pobladła, a ciało zwiotczało. Zasłabła, osuwając się w jego ramiona.

Nie stracił ani chwili. Wojenne doświadczenie podpowiedziało mu, co robić — uniósł ją delikatnie i przeniósł na pobliski tapczan, układając tak, by mogła swobodnie oddychać.

Marysia! — Stefania wbiegła z kuchni, jej głos drżał z niepokoju.

W jednej chwili w pokoju zrobiło się gwarno. Padały pytania, domysły, przerażone szepty dzieci. Władek poczuł się nagle obco, jak intruz. Niepewny, co wywołało omdlenie, cofnął się powoli, oddając Marysię w ręce jej bliskich.

Jeszcze tego samego dnia, gdy dom ucichł, Mietek odnalazł go na ganku.

Władku… zrozum Marysię. Całe życie spędziła przy krowach, gęsiach, w pracy na roli. Jest bardzo pracowita, ale wielkomiejskie życie ją przeraża. Musi się przyzwyczaić. Jest u mnie dopiero od tygodnia.

Władek kiwnął głową, próbując wchłonąć te słowa. Obraz prostej dziewczyny ze wsi mieszał się w jego myślach z delikatną twarzą Marysi, której oczy prosiły o spokój i zrozumienie. Za oknem słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc ogród morelowym światłem.

Od tej pory każdy niedzielny obiad u Mietka był dla niego okazją, by choć przez chwilę z nią porozmawiać, podać talerz, pomóc w kuchni. Czasem mijali się w ogrodzie — świeża trawa była wilgotna od rosy, a w powietrzu unosił się zapach kwitnących jabłoni. Z drobnych gestów i powściągliwych uśmiechów powoli rósł między nimi most, łączący dwa tak odmienne światy.

W końcu nadszedł dzień, kiedy odważył się zaprosić ją na randkę do centrum Sopotu. Wypowiedział te słowa niby mimochodem, lecz serce biło mu szybciej.

To może… kawiarnia w Grand Hotelu? — rzucił półżartem, przekonany, że usłyszy niepewne „może gdzie indziej”.

Ku jego zdumieniu Marysia skinęła głową. W jej spojrzeniu błysnęło coś nowego — ciekawość? A może wyzwanie.

Marysia długo nie miałaby w co się „szałowo” przebrać na randkę. Lecz los, jakby jej sprzyjał, podsunął rozwiązanie w najbardziej niespodziewany sposób. W tamtych powojennych czasach do Polski zaczęły docierać paczki z amerykańskiej organizacji UNRRA — pełne jedzenia, koców, ale też ubrań, o jakich wiejskie dziewczyny mogły tylko marzyć.

Trafiła się jedna taka paczka, wypełniona po brzegi sukienkami, kapeluszami, szerokimi halkami, butami na obcasie, maleńkimi torebkami i rękawiczkami z cienkiej jak mgiełka koronki. Ktoś w mieście już próbował rozdysponować skarby, ale dziwnym trafem żadna z kobiet nie mogła się w nie zmieścić — albo były zbyt obszerne, albo zbyt wąskie, albo po prostu „nie leżały”.

W końcu paczka trafiła do rąk Marysi. Gdy zaczęła przymierzać kolejne rzeczy, promienie słońca przesączały się przez firankę, tańcząc na delikatnych tkaninach, jakby chciały podkreślić ich niezwykłość. Za oknem pachniało świeżo skoszoną trawą, a ciepły wiatr niósł zapach kwitnących bzów, które wdzierały się do pokoju przez uchylone okno. W oczach Stefanii i Mietka pojawił się zachwyt — wszystkie sukienki wyglądały, jakby uszył je krawiec, znając jej wymiary na pamięć.

Szczególnie jeden komplet sprawił, że dziewczyna, dotąd skromna i wycofana, stanęła przed lustrem niemal nie poznając własnego odbicia. Sukienka otulała jej wąską talię tak subtelnie, że wydawała się jeszcze smuklejsza, a lekki kapelusik z woalką dodawał jej uroku gwiazdy filmowej.

Po przybyciu na wybrzeże Marysia nieraz sięgała po te „szałowe” szaty z amerykańskiej paczki. Były tak niezwykłe, że wkładała je na siebie z wielką ostrożnością, gdy wybierała się samotnie na spacer po plaży, gdzie ciepły, wiosenny wiatr bawił się falbanami, a słońce igrało w delikatnych tkaninach. Te ubrania nie tylko ją zdobiły. One zmieniały sposób, w jaki postrzegała samą siebie — jakby przez chwilę przestawała być nieśmiałą dziewczyną z wiejskiego podwórza, a stawała się kobietą, która mogłaby wejść do najwytworniejszej sali i przyciągnąć wszystkie spojrzenia.

Nadszedł dzień spotkania. Wiosenny Sopot pachniał bzem i świeżo skoszoną trawą. Nad promenadą krążyły mewy. Władek czekał przed Grand Hotelem z bukietem polnych kwiatów – kaczeńców, stokrotek i rumianków zerwanych o świcie. Palce drżały mu lekko z niepokojem.

I wtedy ją zobaczył – swoją Wenus. Szła powoli, z gracją, jak dama z wyższych sfer. Suknia falowała na wietrze, kapelusz rzucał cień na twarz. Przechodnie przystawali, by nasycić wzrok tym widokiem.

W osłupieniu wstrzymał oddech. W jego głowie kołatała się myśl o Wenus z plaży, a przecież czekał na Marysię. Gdy kobieta minęła go obojętnie i weszła pewnym krokiem do Grand Hotelu, poczuł chęć ucieczki. Lecz obietnica spotkania z Marysią powstrzymała go. Z drżeniem serca wszedł do kawiarni.

Wnętrze pachniało kawą i świeżymi wypiekami, zza okien dochodził świergot wróbli. Rozglądał się z pogniecionym bukietem w dłoni – aż w końcu dostrzegł smukłą sylwetkę dziewczyny.

Wenus?! Nie… Władkowi zawirowało w oczach. Nie mógł uwierzyć. Jego Wenus miała twarz Marysi. Podszedł do niej niepewnym krokiem, oszołomiony. Jąkając się z trudem wydobył głos: — Marysiu… to ty?

Nie był pewien, czy usłyszała. Ale w jej oczach – spokojnych, jasnych, już nie przestraszonych – zobaczył coś, co rozwiało wszystkie wątpliwości: odbicie morza, plaży i kobiety, którą nazywał Wenus.



Zdjęcie poglądowe - tak mogła wyglądać Maria na randce w Grand Hotelu  

Maj rozkwitł miłością między Marysią a Władkiem. Spacerowali alejkami Sopotu, a przechodnie zatrzymywali wzrok na jej smukłej sylwetce, odzianej w najmodniejsze sukienki z paczki UNRRY. Marysia chowała się za jego plecami, nieprzyzwyczajona do tego, że świat może patrzeć na nią z zachwytem. Władek cierpliwie budował w niej wiarę w siebie – każdy jego gest był jak ciche zaklęcie, by poczuła własną wartość.

Pod koniec października pojechał do Kielecczyzny, by uklęknąć przed Stanisławą, matką Marii.
– Dziękuję za wychowanie tak wspaniałej dziewczyny. Chcę spędzić z nią życie i cieszę się, że ona też tego pragnie – powiedział.
Stanisława uśmiechnęła się, objęła go serdecznie i pobłogosławiła.

Pierwszy dzień stycznia był zimowy i spokojny. Skromny ślub w Sopocie, wesele w domu Mietka. Wczesną wiosną Maria odrodziła się – w jej ciele rosło nowe życie. Władek szalał z radości. Wkrótce dostali mieszkanie w Gdyni, a szczęście rozlewało się wokół nich jak woda błyszcząca promieniami słońca.

Pewnego lipcowego dnia, spiesząc do pracy, Władek pomógł kobiecie w ciąży wsiąść do zatłoczonego autobusu. Reszta pasażerów, niczym grono, zwisała ze schodów, trzymając się nawzajem. W jednej chwili wszystko wymknęło się spod kontroli. Przyczepa wpadła w śliski, po deszczu, asfaltowy dół. Kobieta została wyrzucona z wnętrza pojazdu i uderzyła w przydrożne drzewo – zginęła na miejscu. Pozostali znaleźli się pod kołami, doznając licznych obrażeń. Władysław z wewnętrznym krwotokiem trafił do szpitala.

Był silny. Chirurg, znany z odwagi i uporu, podjął się eksperymentalnego przeszczepu pozrywanych jelit – zabiegu, który w tamtych czasach graniczył z cudem. Szwy przyjęły się. Władek wracał do życia, choć każdy dzień był walką.

Podczas rutynowego prześwietlenia, jadąc windą na piętro, gdzie znajdował się rentgen, nagle wszystkich szarpnęło. Winda zatrzymała się gwałtownie. Władysław krzyknął z bólu – delikatne szwy pozrywały się, powodując ponowny krwotok. Tak dobrze zapowiadający się cud zamienił się w katastrofę. Lekarze wiedzieli, że tym razem nie da się go uratować.

Władek leżał, a granica między jawą a snem rozmywała się jak mgła nad górskim potokiem. Oczy miał wpółprzymknięte, powieki ciężkie jak kamienie w strumieniu. Nie był pewien, czy nad nim krążyły białe ptaki, czy może unosili się świetliści aniołowie. Czuł ich obecność – delikatną, ale pewną – w powietrzu pachnącym krochmalem i słodką żywicą z rodzinnych lasów.

Wokół łóżka uwijały się siostry zakonne w białych habitach. Poruszały się cicho, z tą dziwną, niemal nadludzką harmonią, którą ma tylko ktoś przyzwyczajony do życia w rytmie modlitw.

Zahartowane ciało Górala wciąż walczyło, buntując się przeciw rozległym obrażeniom. Lekarze wymieniali spojrzenia i potrząsali głowami z niedowierzaniem – według ich wiedzy ten człowiek nie powinien już żyć. A jednak… żył.

W snach wędrował po miejscach, których nigdy wcześniej nie widział – po tropikalnych wyspach skąpanych w zieleni, gdzie powietrze pachniało solą i słońcem, po złocistych zamkach, w których echo wołało jego imię.

Z czasem te wędrówki kończyły się zawsze w jednym miejscu – w ogromnej sali wypełnionej srebrzystym światłem. Panowała tam cisza przypominająca wnętrze kościoła w zimowy poranek. Pośrodku stała szklana kołyska. W niej leżała maleńka dziewczynka, piękna jak anioł malowany ręką mistrza. Władysław nie musiał pytać, kim jest – serce podpowiadało mu bezbłędnie: to jego dziecko.

Kiedy się budził, opowiadał o niej siostrom zakonnym – o delikatnych dłoniach, które zaciskały się w pięści, o ustach, które poruszały się, jakby szeptały tajemnicę tylko dla niego. Siostry słuchały z łagodnym uśmiechem i wiarą, której brakowało innym – nawet Marii. Dla żony były to tylko majaczenia umierającego człowieka.

Na dwa dni przed śmiercią Władysław znów ją zobaczył. Dziewczynka była starsza, jej włosy lśniły jak poranna mgła w słońcu, a w oczach miała błysk życia. Usiadła na krawędzi jego łóżka i patrzyła mu prosto w oczy.
– Tato! Przyjdę na świat jako prezent od Ciebie pod choinkę – powiedziała radośnie, a jej głos brzmiał jak dzwoneczki w śniegu.

– Moja Ewunia! – zawołał, wyciągając do niej ręce. Ale zanim zdołał ją objąć, obraz rozsypał się w pył, jak kropla wody na rozgrzanym kamieniu.

Obudził się zlany potem. Serce biło mu jak młot w kuźni. Jeszcze drżał, gdy do sali weszła Stanisława, jego teściowa. Zobaczyła w jego oczach ten blask – mieszaninę zachwytu i ulgi, jakiej nie widziała w nim od tygodni. Opowiedział jej o śnie, o córce, o imieniu, które nosiła, zanim przyszła na świat. Stanisława słuchała w milczeniu. W jej spojrzeniu była wiara.

Święta Bożego Narodzenia zbliżały się, lecz dla Marii ich blask był przygaszony jak świeca, której knot gaśnie od przeciągu. Siedziała w kuchni, zmęczona po długiej podróży. Dłonie miała splecione na kolanach, a wzrok błądził po znajomych detalach – ceramicznym dzbanku, słoiku z miodem, nadpękniętym talerzu, na którym kiedyś Władek kładł jej kromki chleba z masłem. Wiedziała, że na wybrzeżu, gdzie pół roku wcześniej pochowała męża, nie zniosłaby tych dni. Dlatego postanowiła spędzić Wigilię u siostry Emmy.

Czuła się fizycznie dobrze, ale lęk przed porodem rósł w niej jak dziki krzak, oplatający myśli i serce. Bała się, bo wiedziała, że nie będzie przy niej Władka.

Nazajutrz obudziła się w dziwnie lekkim nastroju. Powietrze w domu było jakby czystsze, a każdy dźwięk – wyraźniejszy, jakby ktoś otworzył drzwi do innego świata. Po śniadaniu nagle poczuła skurcze.
– Za wcześnie! – krzyknęła, chwytając się za brzuch.
Akuszerka, wezwana w pośpiechu, spojrzała jej prosto w oczy i powiedziała stanowczo:
– Dziecko chce przyjść na świat teraz. I nic tego nie zatrzyma.

W domu rozległ się harmider. W korytarzu kłębiło się kilku mężczyzn, którzy nie wiedzieli, co zrobić z rękami, wzrokiem ani ze strachem. Przez ściany przebijały się krzyki Marii i donośny głos akuszerki. A potem – nagle – wszystko ucichło. Ciszę przeciął cienki, czysty dźwięk – pierwszy płacz dziecka.

– Ma pani córeczkę – powiedziała akuszerka, a jej twarz zmiękła. – Jak będzie miała na imię?
Maria, wyczerpana, z zamkniętymi oczami, tylko wzruszyła ramionami.
– Wigilia… Może Ewa? – zaproponowała kobieta.
– Może być – szepnęła.

Nikt wtedy nie skojarzył tego z opowieściami Władysława. Nikt nie pomyślał, że dziewczynka w snach zapowiedziała swoje narodziny właśnie tego dnia – i że to on sam wybrał jej imię. Tylko Stanisława, stojąc w progu, czuła, że historia zatoczyła krąg.

Dziś Ewa często odwiedza grób ojca. Wpatruje się w wyryte w kamieniu daty – początek i koniec – i myśli o tym, jak niewiele miejsca jest między nimi, a ile można w nim zmieścić. Przymykając oczy, próbuje wrócić do tamtej wędrówki – do srebrzystej sali i szklanej kołyski. Czasem ma pewność, że to pamięta. A wtedy w jej sercu odzywa się głos: 

– Obiecałaś, córeczko. I dotrzymałaś.